Macie tak? Na pewno macie. Prawda?

O podróżach napisano wiele, na przykład, że:

W taki dzień jak dziś Marco Polo wyruszył do Chin.

(Polski filozof anonimowy)

Albo że:

Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku.

(To akurat Lao Tzu) 

Ale jakoś nikt nic na murach nie pisał o powrocie z wakacji. A powiedzmy to sobie otwarcie, to ze wszystkich powrotów jest powrót najbardziej kontrowersyjny.

Piękne słowo – urlop

Urlop – to wspaniałe słowo, które sprawia, że przymykają nam się powieki, wyobrażamy sobie jak słońce delikatnie muska naszą twarz, ale wcale nie wyobrażamy sobie, że po tej twarzy spływają strugi potu i koszulka nam się lepi. Kiedy myślę urlop, to widzę palmy, biały piasek, lazurową wodę i słoneczną pogodę. Oczami wyobraźni, bo jeszcze na takiej plaży w życiu nie byłam.

Innym urlop przywodzi na myśl szczyty górskie albo ekscytujące wyprawy. Wszystko jedno gdzie przenosi nas wyobraźnia, tego wspaniałego czasu nie możemy się doczekać. Moja lista rzeczy do zrobienia podczas wakacji była nieskończenie długa. Możecie się domyślić, że większość tego, co sobie zaplanowałam, pozostało w strefie planów (nie przewidziałam, że lipiec to nie jest czas na chodzenie do teatru). Aktywności, szczególnie podczas mojej wycieczki do Warszawy, miałam skrupulatnie zaplanowane. Samo planowanie tego było wstępem do wakacji…

Jakoś jednak nie pomyślałam, co się stanie, kiedy już  z tych urlopów powrócę.

Moje wakacje

W tym roku moje wakacje trwały miesiąc. Przez pierwsze dwa tygodnie jeszcze jakoś pracowałam, ale potem kompletnie odleciałam na planetę: „O cholera, wychodzę za mąż!” i ostatnim opisem mojego stanu umysłu był ten post.

Starałam się być aktywna w social mediach, ale mój ukochany telefon coraz częściej robił mi bardzo brzydkie psikusy i rozładowywał się w najmniej oczekiwanych momentach.

To był intensywny miesiąc, który rozpoczęłam do przekazania córki moim rodzicom i dziadkom. Stęsknieni za Emmą, chętnie spędzali z nią czas, a ja mogłam zastanawiać się, na którym boku jest mi wygodniej. Przemyślnie z wyprzedzeniem zamówiłam sobie hamak, który miał zawisnąć w ogrodzie. Bo skoro nie palmy i białe piaski, to może chociaż szum drzew i śpiew ptaków? Nie przewidziałam jednak tego, że na Mazurach koniec lipca zbiegnie się z początkiem listopada. Dokupiłam córce kalosze i przez tydzień patrzyłam jak deszcz pada.

Warszawa

Spędziłam też bardzo przyjemny tydzień w Warszawie, który minął mi w oka mgnieniu. Spotykałam się z przyjaciółmi i znajomymi, chodziłam po kawiarniach, zatruwałam się jedzeniem w knajpach. Mieszkałam w wynajętym mieszkaniu w centrum miasta, miałam widok na wznoszące się wieżowce Warszattanu. Codziennie rano schodziłam na godzinę na basen i przepływałam swoje pół kilometra (więcej nie dam rady przepłynąć z głową nad wodą). Wracając zatrzymywałam się w sklepie tuż pod blokiem i kupowałam śniadanie. Tak rozpoczęty dzień musiał być wspaniały. Już zapomniałam jak to jest mieć mieszkanie, które można sprzątnąć w 10 minut! Pogoda była okropna. Był upał i skwar, ale nie było wiatru, szumu drzew i hamaka. Na szczęście chłodne wnętrza kawiarni rekompensowały mi niedogodności atmosferyczne.

Miałam ten czas w kawiarniach spędzać na pisaniu dla was postów o wysokiej zawartości głębokich przemyśleń, ale zamiast tego piłam kawę i gapiłam się w okno. Jak świr jakiś.

Ślub

Po powrocie ze Stolicy, okazało się, że moje dziecko mówi do mnie „babciu” w pierwszym odruchu. Jak: „Babciu daj parówkę, proszę”. Powoli zaczęło do mnie docierać, że wychodzę za mąż za tydzień. Zaczęłam wpadać w lekką panikę, która zamiast mnie opuszczać – tylko się pogłębiała. Nie pomagał fakt, że każdy czegoś ode mnie chciał, na przykład jak to wesele będzie wyglądało, co będziemy robić i w ogóle JAK TO OGARNIEMY?

Na temat ślubu i jak mało brakowało, a by do niego nie doszło, mam dla was osobny wpis.

Kiedy goście rozjechali się do swoich domów, balony z helem opadły,  a po moim nieskazitelnym makijażu zostały mi tylko wspomnienia i oczy pandy, w naszym życiu zrobiło się pusto.

Wypełniliśmy tę przestrzeń podróżą w polskie góry.

Co nami kierowało? Jak na to wpadliśmy? Dlaczego?!

O Pieninach i Tatrach opowiadałam Ojcu Dzieciom odkąd tylko się poznaliśmy. Że magia, czar, urok, wdzięk, ser, jedzenie, mniam. Zaś sama od wielu lat marzyłam, żeby w końcu zobaczyć Góry Świętokrzyskie, bo to miejsce, w którym rozgrywa się akcja właśnie pisanej przeze mnie powieści.

Gdybyśmy wysyłali pocztówki, to napisalibyśmy, że pogoda jest piękna, jedzenie smaczne a widoki zapierają dech w piersiach. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie Góry Świętokrzyskie i Zakopane. Ojcu Dzieciom też Zakopane skradło serce

Podczas tej podróży stało się jednak coś, co na zawsze zmieniło nasze życie i sposób podróżowania. Rzecz tragiczna i piękna jednocześnie. W Rezydencji Nosalowy Dwór, w której się zatrzymaliśmy, podaje się najlepsze hotelowe śniadanie na świecie. Wtedy, przy tym stoliku, w gwarze jedzących śniadanie ludzi, pośród wrzeszczących dzieci – zrozumieliśmy, że już nigdy żadne śniadanie nie zrobi na nas wrażenia. No bo nie wiem, co by tam musieli podać.

My, podróżnicy.

Mamy podobny styl zwiedzania. Taki trochę kawiarniano-widokowy. Polega na odnalezieniu kawiarni z najlepszym widokiem. W Zakopanem jednak skupiliśmy się na poszukiwaniu miejsca parkingowego. Odbyliśmy obowiązkowy spacer Krupówkami. Ojciec Dzieciom postanowił rozpocząć go od kupienia dwóch mieczy samurajskich: dla Emmy i Samuela, żeby mieli czym ćwiczyć iaido. Na pewno zrobił tym niemałe wrażenie na Góralu, bo pewnie rzadko się zdarza, że te miecze kupuje ktoś, kto nie został do tego przymuszony histerią.

Krupówki są bardzo histeriogenne i co chwilę z błogością przypominałam sobie, że nie, to nie moje dzieci.

Objuczeni mieczami, które ani sobie wsadzić (do plecaka) ani przyczepić, powędrowaliśmy dalej, korytarzami wypełnionymi zapachem wełny, drewna i serów.

Na końcu tej wyprawy była atrakcja – wjazd na Gubałówkę. Niestety, zamiast podziwiać piękne widoki, piliśmy okropną kawę w kawiarni na szczycie, która pamięta i darzy sentymentem czasy słusznie minione. Majestatyczna pozostałość socrealistycznej architektury ma się nieźle. To pierwsza restauracja, w której jako klient musiałam zapłacić (2 zł!) za skorzystanie z niezbyt czystej toalety.

Pieniny

W górach spędziliśmy kilka dni, odwiedzając wszystkie termy, jakie po drodze spotkaliśmy. Polecam Termy Chochołowskie, chociaż ilość dzieci w nich jest ogromna. I nie boją się wskakiwać do leczniczych basenów z wodą siarkową.

Zobaczyliśmy majestatyczne Tatry, a potem pojechaliśmy do Szczawnicy, żeby posłuchać co tam uplasowało się na szczycie list przebojów disco-polo. Kiedy wydawało mi się, że już sam fakt, że ta muzyka towarzyszy nam wszędzie, okazało się, że można tę przyjemność podnieść do trzeciej potęgi. Usiedliśmy w ogródku poleconej nam restauracji, pod głośnikiem, z którego wtedy podstępnie leciał jazz.

Kiedy tylko usidlono nas posiłkiem, natychmiast rozpoczął się festiwal polskiej muzyki disco z ostatniego ćwierćwiecza. Tymczasem, we wnętrzu restauracji trwał wieczorek taneczny z muzyką disco-polo na żywo. Taka sama impreza miała miejsce w restauracji za nią, tylko mieli mocniejsze głośniki. Rozkoszowaliśmy się więc naszymi pierogami (ja) i rybą (on), w rytm trzech, niezależnych linii melodycznych.

Po to człowiek jedzie na urlop.

Szczawnica 6 lat później…

To specyficzne miasteczko, które pamiętam z dzieciństwa. Lubię odwiedzać miejsca, w których już byłam, więc i tam wracałam często. To była moja 7 albo 8 wizyta. Ostatni raz kiedy tam byłam, odbyłam bardzo ważną rozmowę telefoniczną z pewnym Francuzem i od tego wszystko się zaczęło. Dlatego Szczawnica stała się Mekką naszej podróży poślubnej. Potem się okazało, że żle zapisałam i miała być męką.

Z przykrością stwierdziłam, że przemija dawny czar tej miejscowości, która słynie z wód leczniczych i niedorzecznych szyldów („udka ryby”). Drewniane pensjonaty powoli zamieniają się w straszące pałacyki. Na szczęście Grajcarek płynie jak zwykle, w rytm muzyki disco z pobliskiego punktu gastronomicznego, gdzie można spożyć lokalne przysmaki: smażony w spiralę ziemniak albo kebab.

Napiliśmy się słonej wody gazowanej, która wypływa z lokalnego źródła  i wyruszyliśmy w podróż powrotną.

Nikt nie chciał z tego urlopu wracać

Ewidentnie góry nie chciały nas puścić, bo przez pierwsze 100 kilometrów tak padało, że nie było widać gdzie jedziemy. Po 10 godzinach byliśmy już w Warszawie. A przed nami jeszcze tylko 4. Ze Szczawnicy jechaliśmy prawie tak samo długo, jak z Francji.

Tymczasem we Francji

Po dwudniowej przeprawie przez Europę, znowu jesteśmy w domu. Ojciec Dzieciom chwalił mi się, jak pięknie posprzątał, a tu za kanapą ukryła się na przykład doniczka. W każdy pokoju odkrywam ukryty bałagan, sprytnie zamaskowany narzuconym na niego kocem czy też wepchnięty pod łóżko. Od razu widać, że to moi chłopcy sprzątali!

Szykujemy się do podboju wszechświata, bo we Francji rok zaczyna się we wrześniu. Przed nami sezon wyzwań, nowych projektów i niespodzianek. Niedługo rusza polska wersja bloga Ojca Dzieciom, więc trzymajcie kciuki.

Tutaj też pojawi się więcej wpisów, ale dopiero jak moje dziecko stanie się na nowo przedszkolakiem. Viva szkoła!


Z nowości: zrobiłam nową stronę Europejskiego Instytutu Samorozwoju, wszystko jest nowe i pachnie świeżą farbą. Zainteresowanych zapraszam do kontaktu!