19 września miną dwa lata od mojej operacji bariatrycznej. Pozwól, że opowiem Wam jak dzisiaj wygląda moje życie, co się zmieniło (poza rozmiarem tyłka) i z czym borykam się dzisiaj. 

Nadal jestem gruba i pewnie zawsze będę. 

Nie piszę tego z rozgoryczeniem i żalem. To raczej mój sposób na godzenie się z rzeczywistością. Zaakceptowanie czegoś, na co tak za bardzo nie mam wpływu. Nawet jeśli człowiek jest kowalem własnego losu, to i żelaza ciężko będzie zrobić ceramiczny talerz. Trzeba pracować z tym, co się ma.

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Post udostępniony przez Anna Jurewicz (@aniversum.pl)

A ja mam 20 kilo nadwagi, włosy, które robią co chcą i inne głupoty do zrobienia, niż zastanawianie się, czy mogę chodzić z odkrytymi ramionami. 

Całe życie sobie powtarzałam, że nie mogę, bo to brzydko wygląda. Nogi mam za grube do krótkich spodni, twarz zbyt okrągłą do spiętych włosów. To strasznie męczące, te wszystkie reguły, które sobie zapodajemy i potem przestrzegamy. Bo najpierw trzeba je wyprodukować, potem spamiętać i w końcu – celebrować. 

To wszystko nie dawało mi szansy być szczęśliwą. Tak po prostu. 

Jak sobie na to w końcu pozwoliłam – i na szorty, i na ramiona, i na kucyka -życie stało się lepsze. 

A jak człowiek jest szczęśliwszy, to podejmuje lepsze decyzje. 

Więc ja, z troską o siebie, podjęłam decyzję o operacji bariatrycznej. Zrobiono mi bypass żołądka i w ciągu półtora roku schudłam 50 kilo. Waga nadal spada, ale bardzo, bardzo powoli. Mniej-więcej kilogram miesięcznie. 

Przed operacją cierpiałam na bezdech senny, który uniemożliwiał mi schudnięcie (wysoki poziom kortyzolu, czyli hormonu stresu utrudnia chudnięcie, więc badajcie się!). 

Jeszcze przed operacją zaczęłam leczenie mechaniczne, pewnie niektórzy z Was pamiętają makabryczne zdjęcia z rurkami. Przez prawie rok spałam z maską na twarzy, która wpompowywała mi powietrze do układu oddechowego. Przed tem chrapałam jak niedźwiedź w gawrze. Kiedy schudłam 30 kilo maska przestała mi być potrzebna. 

Różnica po nocy z maską była ogromna! Jeśli wstajecie rano i macie poczucie, że spaliście w plastikowym worku na głowie i ani trochę nie odpoczęliście, to może macie w domu niemowlaka, a może bezdech senny. A może obie te rzeczy, matkoświęta. 

Po kolejnej diagnostyce bezdechu – jestem wyleczona. Wysypiam się (chyba, że akurat gram w Simsy do 3 rano), mam energię do działania i dużo rzadziej boli mnie głowa. 

Nie wszystko jest jednak piękne i różowe – przede mną kolejna lista lekarzy do odwiedzenia.

Na ostatniej kontroli poskarżyłam się, że bolą mnie plecy. Kręgosłup boli mnie bardziej niż przed schudnięciem, więc jest to trochę frustrujące. Dostałam trzy skierowania (a właściwie to cztery). 

Do chirurga – na usunięcie skóry, która się nie wchłonęła. Nie nalezę do tych szczęśliwców, którzy wywinęli się z odchudzania bez konsekwencji i mam sporo skóry do oddania na brzuchu. Moje piersi też potrzebują dodatkowej uwagi, nie tylko ze względów estetycznych, ale też życiowych – obciążają mi kręgosłup i są zwyczajnie bolesne podczas wykonywania ćwiczeń fizycznych.

Bóle kręgosłupa to powód, przez który musiałam ograniczyć aktywność fizyczną. Bałam się, że sobie coś zrobię. 

Dostałam i na to receptę – 10 seansów u fizjoterapeuty! 

I pomyśleć, że w podstawówce chodziłam na gimnastykę korekcyjną i myślałam, że to są wyrównawcze z wuefu. A to przecież były lekcje „Jak się schylić, żeby nie zrobić sobie krzywdy”. Wtedy czułam się gorsza, teraz idę z ciekawością ( i nie bez lęku, bo nowe sytuacje jednak wzbudzają we mnie sporo obaw). 

Trzecie skierowanie dostałam do osteopaty. Moja lekarka argumentowała to następująco: po utracie takiej ilości tkanki tłuszczowej i mięśni wszystko w środku mnie trochę się poprzemieszczało. Osteopata ma podobno pomóc na to dziwne wrażenie, że organy w środku mnie, nie są ze sobą jakoś blisko związane tylko każdy żyje trochę swoim własnym dydnaniem, 

Mówiłam o czwartym skierowaniu – to recepta na stworzenie specjalnej bielizny modelującej, która ma podtrzymywać newralgiczne miejsca, do czasu (i po) operacji wycięcia skóry. Szczupłym nie umiem tego wytłumaczyć (ale Wy nie umiecie mi wyjaśnić jak to jest być szczupłym!, więc to chyba normalne), ale każdy kto miał jakąś fałdę albo uciekający biust, wie, jakie to nieprzyjemne, kiedy się takim tworem nagle szarpnie przy podskoku. A jeśli, nie życzę nikomu, ucieka Wam autobus i musicie do niego podbiec, a biust próbuje Was za to spoliczkować, to już wiecie, jak wygląda moja codzienność ( i dlaczego nie biegam, a kroczę dostojnie). 

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Przez rok trochę się zmieniło…

Post udostępniony przez Anna Jurewicz (@aniversum.pl)

Niedobory, suplementy, witaminy… 

Przez rok zmagałam się z niedoborem witamin z grupy B i A. Udało mi się to w końcu nadgonić i teraz moje wyniki są w normie, a cynk nawet lekko przestrzeliłam. Moi lekarze pilnują wyników bardzo starannie i chociaż jest to dość upierdliwe, pamiętać o tylu lekach – mam na to swoje sposoby, ale chyba metoda rozdzielania leków nie jest jakaś bardzo interesująca. 

Dieta? 

Nieustannie muszę się poprawiać przy jedzeniu. I to nie po to, żeby nie trzymać (albo trzymać, nigdy nie wiem) łokci na stole, ale po to, żeby pamiętać, że pacjent bariatryczny je inaczej niż pacjent dietetyczny. Kiedy trafiamy pod opiekę mądrego dietetyka ( i mamy normalnej wielkości żołądek), często słyszymy, że najwięcej miejsca na talerzu mają zajmować warzywa. Potem proteiny, potem węgle. Ma to swoje uzasadnienie w zalecanych wartościach makro, ja nie będę z tym dyskutować, bo się na tym nie znam. Wieki zajęło mi polubienie się z warzywami. Z większością z nich jestem w stanie rozmawiać tylko wtedy, kiedy są surowe (ziemniak się nie liczy). Kiedy opanowałam już trudną (dla mnie) sztukę jedzenia warzyw i zaczęłam czerpać z tego przyjemność, karty się odwróciły. Teraz posiłek muszę zaczynać od protein. 

Unikam czerwonego mięsa i nabiału – obie te rzeczy mi nie służą. Opis tego, co jem nadaje się chyba na osobny wpis 🙂 

Jedzenie warzyw to dla mnie luksus, na który nie zawsze starcza mi miejsca w żołądku (po prawie dwóch latach jestem w stanie zmieścić tam ok 150-200g jedzenia, zależy od dnia CYKLU!).

Unikam słodyczy – sprowadzają na mnie nieprzyjemny syndrom nagłego wzrostu poziomu cukru, objawiając się palpitacjami, zawrotami głowy, drganiem rąk. Nawet lody nie są tego warte (a i tak ich nie mogę jeść, bo mają mleko!). Jeśli mam ochotę na słodkie – szukam gorzkiej czekolady, robi mi najmniej krzywdy. 

Ciuchy 

Z rozmiaru 56 zeszłam do rozmiaru 44-46. Więc jak widać, nadal nie kupię w Zarze sukienki 🙂 Bywa tak, że kupuję spodnie, które po miesiącu są już na mnie za duże. Mam więc bardzo dużo sukienek, one trochę więcej wybaczają. Nadal nie lubię zakupów, ale kojące jest to, że nie muszę przesadnie się zastanawiać, gdzie są miejscówki mające większe rozmiary. 

Miałam taki turkusowy płaszcz, który kupiłam sobie w 2011 roku podczas pierwszego wyjazdu do Londynu. Byłam wtedy najszczuplejsza w historii mojego dietowania. Płaszcz ten zabrałam ze sobą do Londynu poprzedniej jesieni – musiałam srogo podwinąć rękawy, bo był na mnie za duży ze 3 rozmiary!

Na mojej liście marzeń ubraniowych jest długa, tiulowa spódnica. Znajdę ją i będę się cieszyć z tego jak dziecko.

 

Wyświetl ten post na Instagramie.

 

Post udostępniony przez Anna Jurewicz (@aniversum.pl)

Co dalej?

Jak widać, moja przygoda z odchudzaniem się jeszcze nie skończyła. Zbliżam się do granicy pomiędzy nadwagą a otyłością. Dla mnie to WIELKA zmiana, bo byłam już po drugiej stronie skali – pomiędzy otyłością trzeciego stopnia, a śmiercią. 

Muszę poukładać swoje organy i plecy. Powoli wracam do aktywności fizycznej, bo w moim życiu ostatnio działo się tak dużo, że sama nie mogłam nadążyć. Ten rok minął mi w mgnieniu oka. 

Właśnie (tydzień temu!) wydałam (sama!) swoją debiutancką powieść. W sam raz na wakacje, do czytania na leżaku. 

Zapraszam Was po więcej informacji na moją stronę – Anna Jurewicz i na konto „Sub Rosy” na Instagramie .