Trochę kłamię w tytule. Nie, że bez żenady, ale, że panieński. Bo nie jestem już panną.
Ale to też zależy jak spojrzeć.
Panna Anna?
Właściwie, to nawet ciekawe. Bo w sierpniu zeszłego roku podpisaliśmy PACS czyli zawarliśmy związek partnerski. Po stosunku urzędów do mojego stanu cywilnego wnioskuję, że posiadanie partnera nie jest tak nobilitujące jak posiadanie męża, bo nadal wszyscy zwracają się do mnie Madmoiselle (Panno) a nie Madame (Pani). Nie, żeby mi to jakoś bardzo przeszkadzało, bo przyznajcie, że Madmoiselle Anna brzmi dużo lepiej niż Panna Anna.
Zanim jednak osiągnę kolejny szczebel drabiny społecznej, czyli wywinduję się do pozycji Madame Jurewicz poprzez zamążpójście, chciałam zasmakować panieńskiego życia.
Panienko, ale co też panienka?!
Napotkałam różne trudności. Na przykład okazało się, że chociaż w dowodzie jak byk stoi panna, to jest we mnie coś z matrony. Kluby, imprezy i przejażdżki limuzyną okazały się nie współgrać z moim charakterem i stylem życia. Chociaż skrycie marzę, że jeszcze mi się przydarzy zamiast przyśniwać (?!) i odnajdę kiedyś radość z machania bielizną przez szyberdach, to natenczas rzeczywistość pozostaje brutalnie pospolita. O 23 chcę spać. Po każdej ilości alkoholu (każdej) mam migrenę. Rzadko kiedy pasuje mi muzyka. A jak tańczę, to tańczy cała łajba. Nawet jeśli nie jesteśmy na morzu. Tylko w piwnicy na Żurawiej w Warszawie.
Jak to wszystko poskładać w jeden wieczór panieński? Już miałam sobie odpuszczać, ale czułam, że akurat tego bym żałowała.
Alternatywna rzeczywistość
Nie chciałam przechadzać się po klubach ani organizować imprezy. Ale miałam wielką ochotę wybrać się do Londynu z moją przyjaciółką, która tak samo jak ja uwielbia techno, duszne pomieszczenia i żenujące konkursy. W dodatku tak się złożyło, że w tej edycji zamążpójścia jest ona moją druhną, pierwszymi skrzypcami i krytycznym spojrzeniem na ślubne kreacje.
Nasza przyjaźń zaczęła się już w przedszkolu, kiedy to nie polubiłyśmy się i niechęć ta trwała kolejne 10 lat. Dopiero dekadę później mogłyśmy sobie wyjaśnić, że właściwie to powód niechęci z przedszkola jest nam zupełnie nieznany. I tak za rok minie nam kolejne dziesięć lat. Jest to jedna z tych miłości na całe życie i gdybym nie mieszkała z Ojcem Dzieciom to jedyną osobą, z którą bym wytrzymała, byłaby właśnie ona, Też Anna, tylko że inna.
Ja Ania, ona Anka
Nikt nie wziąłby nas za siostry, nie pomyliłby się w kolejce, rzadko też można by było dać nam to samo w prezencie. A jednak przez tyle lat nikt nikogo nie zabił. Wielokrotnie już mówiłam, że przyjaciele to rodzina, którą wybieramy sobie sami. Nie dodatkowe rodzeństwo, ciotki czy kuzyni. Przyjaciel to członek rodziny.
I ta moja przyjaciółka wybrała się ze mną do Londynu, żebyśmy mogły sobie popatrzeć na marokański kapeć Sherlocka Holmesa.
Bo obie jesteśmy bardzo Sherlockowe. I Bridgetowe. I w ogóle, dużo różnych fandomów brało udział w tej wycieczce.
Nieturystyczny Londyn
Oczywiście, że byłyśmy pod Big Benem, ale szybko z tamtąd spadałyśmy, bo akurat ktoś się rzucił z mostu i atmosfera była mało radosna. Zamiast tego sprawdzałyśmy czy w każdym Pret a Manger jest tak samo dobre jedzenie (jest, pod warunkiem, że nie ma w nim kolendry). Zobaczyłyśmy wystawę malarstwa amerykańskiego z lat 30. ubiegłego wieku. Ignorowałyśmy zdziwione spojrzenia panów w kawiarni pod serialowym mieszkaniem Sherlocka. Jadłyśmy super foccacię kupioną pod domem Bridget Jones, a potem pomogłyśmy w wyzwaniu na wieczorze kawalerskim, który miał miejsce w samo południe gdzieś w City.
Zagadywali mnie dziwni ludzie, a Anka posyłała mi morderczo-błagalne spojrzenia, które mówiły: Błagam, tylko się nie odzywaj.
Ja odwracałam się za każdym stoiskiem z prażonymi orzechami, a wierzcie mi, że na Millenium Bridge jest ich naprawdę BARDZO DUŻO, a ona odwracała moją od nich uwagę. Skutecznie!
I tak sobie idąc poprzez Londyn, przemaszerowałyśmy 40 kilometrów w trzy dni. Prawie bezboleśnie, nie licząc mojego kiepskiego doboru obuwia.
Przygotowanie do małżeńskiego życia
Niby wieczór panieński jest takim przejściem od dziewczynki do kobiety. Na szczęście te przestarzałe farmazony nie mają już uzasadnienia w rzeczywistości, w każdym razie nie w mojej. Nie pojechałam tam zamykać jakiegoś rozdziału mojego życia, żegnać się z przyjaciółmi i od tej pory poświęcać swój wolny czas jedynie na wyplatanie gobelinów i pranie w rzece.
Pojechałam nabrać oddechu, odpocząć, na chwilę wrócić do czasu, kiedy dzieliło nas 10 minut spaceru i opinia na temat bohaterek Desperate Housewives.
I moim zdaniem udało nam się to świetnie. Szczególnie, kiedy grałyśmy w grę 10 pytań i okazało się, że mamy na czole przyklejonego tego samego bohatera 🙂 (kto oglądał InstaStories ten wie).
Dozgonna wdzięczność
Do mojego ślubu w sierpniu jest jeszcze sporo czasu, więc istnieje ryzyko, że jeszcze mi coś odbije. Ale prawda jest taka, że od zawsze chciałam się z Anką wybrać do Londynu i po prostu odpocząć. Pobyć sobą. Bo tak jak rodzeństwo jest dla niektórych pamięcią o dzieciństwie, tak moi przyjaciele są dla mnie pamięcią o mnie samej – tej, którą byłam kiedyś, tej która nie jest matką. To wszystko co jest pod spodem, pod codziennością. Pamiętają moje marzenia, radości i byli ze mną w trudnych chwilach, w których nie paliło się w tunelu żadne światło.
To moja podstawa zdrowia psychicznego – zawsze działa.
To pisałam ja, Jarząbek, w ręcznie robionym notesie w tapetę z Sherlocka, długopisem z Hogwartu.
Jakbyście chcieli poznać Ankę, to możecie zjeść co ona – bo gotuje tutaj. I poczytać co myśli – bo pisze tutaj.
Prześmieszne 😀 W tej edycji zamążpójścia hihi:)
Ojojoooj, sierpien? Dobry miesiac na ślub, sprawdzilam 😉