Dawno w zapomnienie odeszły soboty, kiedy to budziłam się zdziwiona koło południa i leniwie wałęsałam się między niedomytymi kubkami a niezrobionym praniem.
To znaczy tak, nadal wałęsam się między niedomytymi kubkami i niezrobionym prawniem, ale zdecydowanie żwawiej i na pewno nie wstaję koło południa.
Ostatnia sobota była zwieńczeniem jednego z najbardziej intensywnych tygodni, jakie mi się przytrafiły we Francji. Oczywiście z pominięciem tych, kiedy gdzieś jechaliśmy, bo wtedy każdemu towarzyszy przedwyjazdowy pierdolec, niezależnie od tego jak dobrze byłby zorganizowany.
Ten tydzień był taki, że jak we wtorek wspominałam poniedziałek, to miałam wrażenie, że między nimi minęły conajmniej trzy miesiące. Na sobotę umówiliśmy się na zakupy, grilla ze znajomymi i się nam przypomniało, że przedszkole mojej córki organizuje kermes, czyli taki kiermasz. Wstępem do tego kiermaszu były dziecięce występy, do których się młodzież przygotowywała miesiącami. Robiła stroje, dekoracje, uczyła się piosenek i tańców.
Planowaliśmy na tę uroczystość wpaść na chwilę, bo plan dnia był napięty.
W sobotni poranek jak strzała wybiegłam z pałacu, nawet nie miałam czasu się dobrze odstroić. Bez śniadania i w jednym bucie (na szczęście prawym, więc mogłam kierować). Poganialiśmy śpiące dzieci, żeby nieco przyspieszyły z ładowaniem się do samochodu. Synom się właśnie przypomniało, że jutro idą do kolegi na urodziny, ale nie mają prezentu. Świetnie!
Ojciec Dzieciom z piskiem opon wystartował spod domu. Gnał na złamanie karku i przepisów prawa o ruchu drogowym. Wiatr szumiał nam w uszach, bo klimatyzacja się zapchała, więc jedyną ulgą w upale były okna rozpostarte na oścież, czyli opuszczone. Mijają cenne minuty, które dzielą naszą córkę od występu na scenie, pierwszy raz przed takim tłumem. Parkujemy pod przedszkolem.
Jakoś tu dziwnie spokojnie…
Pusto. Nikogo nie ma. Drzwi zamknięte, a zegar odmierza ostatnie sekundy do rozpoczęcia próby generalnej.
Z córkowego przedszkola dostajemy dziennie conajmniej 5 maili. W żadnym z nich nie było napisane wprost, że kiermasz odbywa się… w zaprzyjaźnionej placówce kulturalnej po wschodniej stronie Renu, pół godziny stąd w wiosce po środku niczego. W Niemczech.
Przeklinając każdy w swoim języku, pognaliśmy w te pędy do samochodu, żeby rozpocząć nierówną walkę z czasem. Dojeżdżamy do wsi i dopiero tam uświadamiamy sobie, że nie znamy dokładnego adresu, a jedyną wskazówką są zawiłe instrukcje w mailu. Czuję się trochę jak poszukiwacz zaginionej Arki Przymierza, o ile on kiedyś musiał wytłumaczyć swojej córce, że nie zdąży zaśpiewać piosenki o kaczuchach.
Dojeżdżamy na czas tylko, dlatego że Ojciec Dzieciom dopytał się o drogę.
Jesteśmy. Zdążyliśmy.
Nie wiem czy wiecie, jak wyglądają ceremonie szkolne. Mniej-więcej wszystkie składają się z łez, męki i cichych jęków rozpaczy.
Po pierwsze – nie jest to kino, więc nic nie widać.
Stoisz za jakimś panem w koszuli w kratę, za to bez dezodorantu (jeden z minusów Francji) i widzisz jego włosy w uszach, egzemę na szyi i trochę kiepsko obciętych włosów. Zawiewa lekko nostalgią, bo widoki prawie jak w autobusie 157 kierunek Chomiczówka. Gdzieś tam między podpachą a rozkrokiem dostrzegasz swoje dziecko ubrane w żółty worek na śmieci i czapkę. Jest to kaczusia.
Po drugie – nic nie słychać
Tym się akurat nie musisz przejmować, bo umówmy się, szkolne przedstawienia to nie jest raj dla audiofilów. Nawet jeśli nie dosłyszałeś, co te małe kaczątka robią, nie bój się. Będziesz słuchać tej piosenki conajmniej do końca wakacji.
I ostatecznie też zaczniesz ją śpiewać, bo piosenka o kaczusiach jest na melodię „We will, we will rock you”. Bum bum pam bum bum pam!
Tu dochodzi dwunasta, a ja się na drugą umówiłam ze znajomymi. Między punktem A (mną) a punktem B (nimi) jest ponad godzina drogi oraz tuzin niezrobionych szaszłyków.
Jestem głodna, wszystko mi mówi, że mnie ktoś zaraz wkurzy… Jeśli czegoś nie zjem. Dopadamy do domu, zabieram się za robienie szaszłyków. Otwieram mięso, a ono… cuchnie. Ojciec je odwiózł, ale pani w sklepie nie śmierdziało. Powiedział jej, żeby je w takim razie sama jadła, a ta niechętnie zwróciła pieniądz.
Czas na nas.
Godzina w jedną stronę. Zostawiamy dzieciaki i Ojca Dzieciom w ogrodzie znajomych. Zgarniam koleżankę i jedziemy po farby i materiał. Pół godziny w jedną stronę, pół w drugą. Tymczasem miejsce ma ta sytuacja, którą opisywałam już na Facebooku.
I gdy już wydawało mi się, że zaraz mózg wypłynie mi nosem, weszłam do zaczarowanego ogrodu i moim jedynym zmartwieniem na resztę tego dnia było, ile czereśni z drzewa tuż nad moją głową, uda mi się zjeść.
Ta ostatnia sobota
To była szalona sobota, która wypadła po maratonie Pilnych Spraw. Ale zawsze mogło być gorzej! Na przykład antyterroryści mogli odholować mój samochód 🙂
Jak u was z przygodami dnia powszedniego?
Spodobało ci się? Daj mi znać, polub, udostępnij! Będzie mi bardzo miło 🙂
Można znaleźć mnie na Facebooku i Instagramie.
Teraz mi w głowie będzie leciało „We will, we will rock you” 😉 W kraju pięknych zapachów nie używa się dezodorantów? 🙂
Kraj ma perfumy bo oni właśnie ten… nie lubią marnować wody na się częste mycie 🙂
hmm czyli to prawda, że niechęć do wody przetrwała – a podobno to taki elegancki i pachnący naród (kolejny stereotyp).
Mój Starszy Syn miał 5 lat, kiedy się wprowadziłam do jego życia. Wtedy po raz pierwszy spotkał szczoteczkę do zębów. I kąpiel codziennie. 5 lat miał.PIĘĆ. Nigdy zębów nie mył.
Nieźle…to pewnie zapamięta to na całe życie – Twoje pojawienie się w jego życiu. A powiedz – u nich tak w każdej rodzinie?
Z tego co obserwuję zaprzyjaźnione francuskie dzieci, to poziom zdziczenia jest podobny. 😀