Dzisiaj rozpoczniemy tym ciut przydtamatycznym tytułem, jednak uwierzcie mi, że mam ku temu powody. Nie mylicie się też, zakładając, że znowu będzie o odchudzaniu.

Ponieważ od jakiegoś czasu nie pisałam, być może nie kojarzycie już, bo wspomniałam o tym tylko jakieś sto milionów razy, że walczę z otyłością. Od zawsze cierpiałam  na otyłość, a walczę dopiero od niedawna, nastawiona na wygranie tej nierównej walki (jak stoi w tytule).

Pierwsze zwycięstwo

Poniekąd pierwszym sukcesem było już zgłoszenie się do Kasi ze Skrzydeł Rozwoju na dietcoaching. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, ale to był najważniejszy krok, po którym łatwiej było mi stawiać kolejne. Ale z kolei wcale nie „łatwo”.

Operacja sama w sobie była niezwykłym doświadczeniem. Należę do tego rodzaju ludzi, którzy nie mają problemu ze szpitalami, operacjami, wyrywaniem i wstawianiem nowych zębów, cycków czy pośladków. Niekoniecznie natomiast lubię, jak mi ktoś obetnie włosy nie tak, jak chciałam. Wtedy cierpię miesiącami. To się na szczęście od dawna nie zdarzyło.

Sukces – operacja się udała!

Mój chirurg to powiedział już po trzech godzinach od operacji. Miesiąc później pochwalił jeszcze sam siebie za piękne zrobienie szwów i kazał mi chudnąć dalej. Ale jak już wiecie, nie było to takie proste. Po pierwszych 30 kilogramach, które zgubiłam sama nie wiem kiedy, miałam bardzo bliskie spotkanie ze swoimi demonami. I nie chodzi mi o 10-lecie matury. Tym razem.

Dramat, porażka i smutek na zgliszczach utraconej nadziei

Kiedy pisałam ten tekst, o tym, że nie chudnę, wiele z was sugerowało mi, że może powinnam ruszyć dupę. Z tym, że ja już dupę ruszałam. Regularnie chodziłam na siłownię 2-3 razy w tygodniu na aquafitness. Rezultatów żadnych. Trochę mi się wtedy odechciało, powoli akceptowałam fakt, że już zawsze będę gruba i fajnie, że teraz jestem przynajmniej trochę mniej gruba.

Odechciało mi się też pisać o odchudzaniu, bo o wiele przyjemniej pisze się o fit koktajlach z naci i crossfitach niż o tym, że czipsy mnie wołają, ale czekolada każe im zamknąć mordę, bo teraz jest jej kolej.

Nadejszła chwila prawdy

Chwilę to trwało, zanim spokorniałam na tyle, żeby wam o tym powiedzieć, bo akcję podjęłam natychmiast. To znaczy natychmiast po tym, jak zalałam moje przyjaciółki potokiem wynurzeń o swoim poczuciu nieszczęścia.

Znalazłam sposób i udałam się do siłowni o 7:30 rano, kiedy Ojciec odwoził dzieci do szkół. Ja w tym czasie kręciłam się na kołowrotku jak chomik po solidnej dawce amfetaminy. I tak się to zaczęło – do siłowni zaczęłam chodzić coraz częściej, 4 razy w tygodniu, czasami 5.

Kiedy jest się w siłowni o 7-8 rano, jest tam oprócz mnie zaledwie 5 osób. Z czego trzy sprzątają i myją podłogi. Znamy się już dobrze i prawie się przyjaźnimy.

Przyznanie się przed sobą i przed wami, wymaga ode mnie zdecydowanie więcej wysiłku niż pobudka o 7:15 rano ( śpię już w dresach, żeby było szybciej!) i wyprawa do siłowni. A mówi to osoba, która lubi sobie pograć w Simsy do 3 nad ranem a potem wstać ledwo przytomna koło 14.

 Walka trwa

Nie od razu wszystko się ułożyło. Chudłam kilogram miesięcznie. Ba, nadal nie wiem czy ten rekord już pobiłam. Ale moje ciało zaczęło się zmieniać. Okazało się, że mogę sobie przemachać nogami 7 kilometrów. Ta maszyna chyba imituje ruch rolkarza, więc zakładam, że to właśnie robię przez większość tygodnia w ramach rozgrzewki. 20 minut na rolkach to około 6-7 km, potem 10 km rowerem w 30 minut i czasami do tego marsz. Potem mięśnie, które gdzieś mam, ale osobiście jeszcze nie widziałam. Próbuję pozbyć się dodatkowego zestawu piersi, który zapasowo umieszczono mi w bagażniku, tj. na plecach.

Uratowałam sobie życie

W aplikacji My Weight zmieniłam ustawienia z kilogramów na funty, bo pół kilo to już jeden funt, a to zawsze lepiej wygląda. Za mną już ponad 80 funtów, 14 punktów BMI i jeszcze jedna ważna sprawa.

Na rozpoznaniu leczenia miałam wpisane: otyłość śmiertelna.

Kilka tygodni temu moja aplikacja pokazała mi, że nie jestem już umierająca. otyłość II stopnia. To nadal jest poważna choroba i poważna sytuacja, ale jest lepiej. Być może to nic i ludzie pokręcą głową ze zdumieniem, jak się można z tego cieszyć, ale dla mnie to powód, żeby rano wstawać z łóżka i biec do siłowni. To moja nadzieja, że moje zdrowie się poprawi, że nauczę się jeździć konno, zjadę na narcie (albo dwóch), że popływam w te wakacje kajakiem. Że pojadę na wycieczkę rowerową z przyjaciółmi.

Że nie stracę oddechu wchodząc po schodach, tak jak rok temu w Londynie. Że nie padnę po 15 km marszu. Że w Dolinie Chochołowskiej po 20 minutach nie zabraknie mi tchu i nie będę chciała zamordować mojej przyjaciółki, że mnie w to wciągnęła. 🙂

Nie mam już jednak nadziei na to, że założę bluzkę bez rękawów albo szorty i pójdę do ludzi. Nie łudzę się, że sukienka przed kolano jest mi pisana. Po prostu nakładam, co chcę. Całe życie myślałam, że jasne spodnie nie są dla mnie, bo mam za wielkie uda. Okazało się, że jasne spodnie nie były dla mnie, bo miałam za wąskie… horyzonty. Ja się w nich czuję dobrze, więc czy kogoś estetycznie uwierają moje grube nogi, to już nie jest mój problem. Raczej te osoby powinny sobie zadać (poważnym tonem postawione) pytanie: dlaczego objętość dupy innych osób wywołuje u mnie dyskomfort? (Jakbyście chcieli o tym porozmawiać≤ to —-> www.instytut.fr)

Żyję dalej

Mam mnóstwo planów i pomysłów, tak dużo, że nie jestem w stanie ich realizować. Pracuję cały czas nad ogarnianiem czaso-przestrzeni. Dlatego nieco mniej mnie w social mediach (najczęściej jestem na Instagramie w godzinach porannych, kiedy to jadąc rowerem przescrolowuję wasze zdjęcia!), ale gdybyście chcieli pogadać – zapraszam.

Dziękuję wam, ci, którzy powiedzieli mi, żebym uprawiała więcej sportu. Nie wpłynęło to bezpośrednio na moją wagę, ale bardzo wpłynęło na mój nastrój, podejście do życia, chęć do stawiania czoła rzeczywistości i zdolność dosięgania dłońmi do stóp! Dzięki, że się nie baliście, nie krępowaliście i dzięki mi, że czasami pokora we mnie zwycięża!

Do boju!