W tym roku tak wyszło, że nie mogliśmy pojechać na święta do Polski. Złożyło się na to wiele czynników, między innymi fakt, że mój samochód pokazał mi jednocześnie dupę i środkowy palec i od miesiąca nie chce się sam naprawić. Jest mi trochę smutno, bo Wielkanoc i Boże Narodzenie to dwa momenty w roku, kiedy spotykamy się całą rodziną i możemy nadrobić trochę stracony czas.

Wielkanoc w moim domu rodzinnym

Mieszkałam w domu wielopokoleniowym. Mam nawet mgliste wspomnienie mojej prababci, szczypiącej czteroletnią mnie w tyłek. Wszelkie święta odbywały się więc w naszym domu. Miało to swoje dobre strony (jesteś nastolatką na swoim terenie i zawsze się możesz obrazić z bezpowodu i wyjść do swojego pokoju) oraz mniej dobre strony (twój pokój musiał być posprzątany).

Moja rodzina hołduje wieloletniej tradycji urabiania się po łokcie z okazji różnych okazji. Apogeum szaleństwa osiągnięto podczas mojej komunii, kiedy moja osobista babcia, własnymi rękami wyrabiała mięso na kotlety w wielkiej plastikowej wannie. Epizod z komunią na 40 osób (to w sumie 10 więcej niż na naszym weselu!) otrzeźwił nieco towarzystwo i od tamtej pory wyprawiamy tylko skromne rodzinne przyjęcia na piętnaście osób (z czego 3 to dzieci w wieku Totalne Oczadzienie). Do niedawna mieliśmy jeszcze w zestawie nastolatkę, ale wyrosła.

Ja na pewno nie.

Odkąd pamiętam, obserwując oraz biorąc czynny udział w przygotowaniu do świąt, w głowie kołatała mi się refleksja, na temat tego, jak to ja nigdy się tak nie będę zamęczać. Ten krąg szaleństwa musi zostać przerwany. Ja to na pewno nie będę dwa dni stała przy garach i łapała pół oddechów, kiedy akurat nic się nie przypala albo stygnie. No way Jose!

W domu jest nas kilkoro zdolnych do prac manualnych dorosłych ludzi bez zaświadczenia od niezdolności od krojenia ogórków. Moja mama jednak przeprowadza bardzo ostrą selekcję i tylko kilku najwytrwalszych, najznakomitszych wirtuozów noża i krzywej deski do krojenia, zostaje dopuszczonych do misterium przygotowywania bigosu. Z jakiegoś powodu zwykle wygrywam ten casting, a mama i tak co roku tłumaczy mi, jak mam pokroić cebulę do bigosu. Od niedawna kredytem zaufania obdarzono też mojego męża. Mówię kredytem, bo wprawne oko dostrzeże ukradkowe spojrzenia czujnej teściowej: Czy aby na pewno równo kroi te marchewki?

Dołącza do nas czasami moja siostra ze swoją mamą. Czyli podsumowując, jest nas tam trochę. Nie zrozumcie mnie źle, nie każdy z nas ma VIPowską przepustkę i krem do Tiramisu może robić tylko Królowa Bigosu. Tylko ona też może smażyć wigilijną rybę, ale to historia na zupełnie inną opowieść.

Tymczasem we Francji.

Kiedy okazało się, że wyjazd na Wielkanoc byłby możliwy, pod warunkiem, że Wielkanoc zostałaby odroczona o conajmniej miesiąc – przedsięwzięłam plan przygotowania tego święta u nas. To znaczy – napisałam do mamy, żeby zapytała babcię  jak się przygotowuje jedzenie. Wydobyłam też sekretny przepis na bigos idealny ( i takiż też mi wyszedł) oraz upewniłam się, że ktoś to potem zje.

Francuzi nie obchodzą go jakoś szczególnie, a  i ono za bardzo nie obchodzi Francuzów. Ot, dłuższy weekend. Podpytywałam Ojca Dzieciom o specjalne zwyczaje, techniki barwienia jajek, tradycje malowania żubrów na ścianie, cokolwiek co pomogłoby mi połączyć jego wspomnienia z dzieciństwa z moją historią Wielkanocy.

Okazało się, że żeby przywrócić wspomnienia jego dzieciństwa musielibyśmy przestać ze sobą rozmawiać, jeść pasztet i oglądać telewizję. Wycofałam się ze swojego pierwotnego planu, bo pasztetu nie lubię, a telewizora nie mam. Ale jeśli Ojciec się nie pospieszy i nie wróci szybciej ze spaceru z psami i nie zacznie sprzątać łazienki, to jest spora szansa, że ktoś przestanie się do kogoś odzywać.

W Polsce oblewamy się wodą w Lany Poniedziałek, tymczasem we Francji w poranek wielkanocny nie idzie się na fajną mszę do kościoła, a szuka czekoladowych jajek w ogrodzie. Nie mamy ogrodu i nie jemy czekolady, czyli problem z francuskimi tradycjami rozwiązał się sam. Taka jestem przebiegła.

Moja Wielkanoc.

Mieliśmy być we troje, bo Chłopcy powinni być na Wielkanoc u swojej mamy. Jednak jak już wspominałam, tym razem Wielkanoc nie jest taka wielka, mamy ich dla siebie w niedzielę, a poniedziałek musimy się podzielić. Świetnie – więcej rąk do sprzątania!

Oczywiście, zaplanowałam, że zrobimy sobie miłe śniadanko w gronie rodzinnym, miły obiadek i miły deser. Nic nadzwyczajnego. Nie będę przecież dołączała do rodzinnego szału przygotowań.

W związku z tym wczoraj ugotowałam bigos, upiekłam ciasto i zamarynowałam odpowiednią ilość mięsa. Wpadłam też na pomysł zaproszenia Ojca Ojca wraz z żoną, żeby mieć uzasadnienie dla wypróbowania kolejnego przepisu na ciasto. Pomalowałam też jajka w wywarze z cebuli i zrobiłam tuzin wydmuszek.  Dzisiaj upiekłam dwa ciasta, zrobiłam sałatkę, flaki z boczniaków, zrazy, pieczeń i własny majonez.

Wczoraj zaryłam nosem w poduszkę gdzieś pomiędzy 22 a 22:02. Dzisiaj jeszcze stoję, ale dzień nabiera tempa. I ciśnienie mi się stopniowo podnosi, kiedy myślałam, że już wczoraj skończyłam sprzątać w łazience, ale jakieś małe paluszki wysmarowały lustro pastą do zębów.

Na szczęście moje małe elfy sprzątają jak armia Perfekcyjnych Pań domu. Szkoda tylko, że Emma chodzi za nimi i rozwala.

W Strasbourgu jest piękna wiosna.

I chociaż smutno mi, że nie będę się w tym roku zajadać tortem upieczonym przez moją babcię, nie posiedzę sobie w kącie pokoju z moją siostrą i nie wezmę udziału w sabacie wiedźm w kuchni, podczas krojenia ziemniaków do sałatki – jakoś mi lżej, kiedy w mojej kuchni rozchodzą się znajome zapachy domowego bigosu.

Chciałabym móc wrzucać na Instagram piękne wiosenne zdjęcia moich ręcznie robionych pisanek i dekoracji, które przygotowywałam jedną ręką mieszając bigos a drugą składając zajączki z serwetek. Niestety nie mogę, bo jedną ręką piekę sernik, a drugą myję podłogi.

Dobrze, że udało mi się wyrwać ze szponów rodzinnej tradycji! Uf!