Bez wątpienia jest lato. Przepłynęłam dziesięć długości basenu i wyszłam na zewnątrz. Pod stopami czułam rozgrzane kafle antypoślizgowe, a z włosów kapała mi woda. Stanęłam za żywopłotem i słuchałam muzyki.
Pierwszy głos śpiewał: Tutaj tato, tutaj! Złap mnie!
Drugi, próbując jednocześnie śmiać się i mówić: Ja! Ja! Ja!
Trzeci chichotał i drgał, ewidentnie podskakiwał: Nie mnie! Tylko nie mnie!
Maestro łapał po kolei wszystkie swoje dzieci i przewracał na trawę. Najpierw Syn Młodszy, następnie Starszy i Wisienka na Torcie – córka. Rechot roznosił się po całym podwórku. Ganiali za piłką, rozmawiali, pomagali sobie wstać i wręcz przeciwnie (szczególnie bracia).
– Idź – mówię Synowi Starszemu, zanim jego Ojciec zdąży zareagować. Syn to wie i korzysta z okazji, zanim cokolwiek zdąży się wydarzyć. Z impetem zsuwa się po prawie pionowej zjeżdżalni do wody. Ja za nim, rozchlapując tyle wody, że myślałam, że wychlupotałam całą. Początkowo trzymam go, 130 cm wody, nie wiem czy ma grunt.
– Puść, ja umiem – zapewnia i daje nura pod wodę. Umiesz, to płyń.
Płyniemy sobie we dwoje, trochę się ścigamy. Syn Starszy włazi mi na plecy i bawimy się w rycerzy, a właściwie rycerza (on) i konia (czy krowę? ja). Potem stawia mi stopy na udach i trzymając go za ręce okręcamy się razem jak młyn. W zenicie puszczam go do wody. Wynurza się i woła:
– Super! Jeszcze!
– Arbuza! – woła Syn Starszy.
– To tak się prosi, jak się czegoś chce? – unoszę leniwie jedno oko nad stołem.
– Poproszę.
– I?
– Poproszę arbuza.
– I?
– Poproszę arbuza, Ano, którą kocham całym sercem!
Dać mu tego arbuza?