Witajcie po wakacjach! Jak wam minęły? Jak widzicie, wzięłam wolne od blogowania. Ale lato powoli się kończy, zaczęła się szkoła i trzeba powoli (powooooli) wracać do jakiegoś rytmu. Dzisiaj opowiem wam o czymś niezwykłym…
Kierunek: Litwa
O naszej (mojej i Ojca Dzieciom) podróży na Litwę możecie poczytać na blogu Violi: My british journey. Wraz z innymi blogerkami wzięłam udział w projekcie Pocztówka z wakacji. Koniecznie przeczytajcie przed planowaniem kolejnego urlopu, może coś was zainspiruje?
Emigrantka z dziada-pradziada
Każdy pewnie ma w swojej rodzinnej historii taką kartę, którą ciężko przewrócić. Kartę, na której zapisano kilka słów, ale nie wiadomo, co chciano powiedzieć. Gdzie jest imię, ale nie ma nazwiska. Gdzie jest miasto, którego nie ma na mapie.
Moja rodzina pochodzi z Kresów Wschodnich. Obaj dziadkowie przyjechali na tereny obecnej Polski jako młodzi chłopcy, zostawiając za sobą miejsca, w których dorastali.
Mój dziadek zawsze tęsknym wzrokiem spogląda w stronę Litwy. Dorastając słuchałam jego opowieści o nieprzebytych lasach i pięknym kraju, który opuścił, żeby już nigdy do niego nie wrócić. Jednak pomimo tego, że jego mama spakowała co miała, wzięła pod pachę jego dwuletniego brata i jego i wyjechała do Polski, Liwa o nich nie zapomniała.
Na tropie Jurewiczów
Mój tato często opowiadał mi o całych wioskach i miasteczkach na Litwie, w których mieszkają Polacy. Spisywałam niektóre z jego historii, notując nazwiska, imiona moich przodków. Zapamiętując nazwy miejscowości. Przez kilka lat dojrzewałam do tej decyzji. Aż w końcu zapadła: jedziemy na Litwę.
To miał być wyjazd relaksacyjny z nutą historii. Poszukiwania zaginionej gałęzi. Znalazłam coś o wiele cenniejszego.
Niemenczyn
Chociaż od czasu, kiedy na Litwie Polacy czuli się jak u siebie minęło sporo czasu, nadal udało mi się odnaleźć polskie miasteczka. Po naszej wizycie w Wilnie, wpadliśmy do Niemenczyna na cmentarz. Odszukałam tam 5 grobów należących do rodziny Jurewiczów. Między mną, a Marią Jurewicz, pochowaną w Niemenczynie było ponad 120 lat historii. Chyba nie spodziewali się takiego gościa.
Jednak to tylko milczące groby. Prawdziwa przygoda była dopiero przed nami.
W położonych 30 km od Wilna Wiżulanach stanęłam przed opuszczonym, zrujnowanym pałacem.
Był zamknięty na głucho, ale nie bylibyśmy sobą, gdyby Ojciec Dzieciom nie wyczaił otwartego (czy też raczej, wybitego) okna do piwnicy. Był już gotowy tam wskakiwać (a ja zastanawiałam się, jaki jest numer na litewskie pogotowie), ale pałac, chociaż piękny, nie był głównym celem naszej podróży.
Był nim 200 letni drewniany dom z niebieskimi framugami.

Tato powiedział mi, że na Litwie żyje jeszcze jedna osoba, która może opowiedzieć mi więcej o mojej rodzinie, niż on wie. Owiana legendą kobieta, była dla mnie przez długi czas mityczną postacią. Dopóki nie stanęłam przed jej domem w Wiżulanach. Wiżulany składają się z dwóch dróg, rozsypującego się pałacu i pięciu domostw. Nie znałam dokładnego adresu, ale tato obiecał mi, że wszyscy tam mówią po polsku i na pewno mnie pokierują.
Tylko trzeba zapytać. Obcych ludzi. W kraju, którego języka nie rozumiem. Obeszłam dookoła pałac, potem każdy z domów. Postałam chwilę przed tym, który wydawał się mi najbardziej prawdopodobny. Potem wróciłam do samochodu, przełykając poczucie porażki, że nie udało mi się pokonać własnej nieśmiałości. A potem wróciłam, bo wyobraziłam sobie, że całe życie żałuję, że się nie zdobyłam na odwagę.
Od zapomnienia historię mojej rodziny uratował pies.
Pies sąsiadów zaczął na mnie szczekać. Z domu wyszedł gospodarz i już nie mogłam dłużej udawać, że mnie tu nie ma.
– Szukam pani Krystyny – powiedziałam, jak już się okazało, że oboje mówimy po polsku.
– To dobrze pani szła, to tamten dom – mężczyzna wskazał mi drewniany budynek.
10 minut zastanawiania się, czy na pewno powinnam, później…
Jakaś blondynka kręciła się wkoło domu. Nie wiedziałam ile lat miała mieć moja cioteczna-babka (babeczna ciotka?). Nie wiedziałam też, jak będzie wyglądać. Ani jak zareaguje na moje pojawienie się w swoim ogródku. W końcu przemówiłam…
– Dzień dobry, szukam Krystyny… Chciałabym z nią porozmawiać.
– Z Krysią? Jest tu samochodem? To będzie trzeba pojechać na cmentarz do Podbrzezia! – z jakiegoś powodu kobieta była zachwycona. A ja mniej, bo konieczność wyprawy na cmentarz, żeby porozmawiać z ciotką Krystyną wydała mi się mało kusząca. Czyli wszystko na nic?
– Tylko się przebiorę i podjadę z wami! – Kobieta wskoczyła do domu i rzeczywiście wróciła przebrana. Dopiero w samochodzie wyjaśniła mi, że Krystyna zajmuje się grobami na pobliskim cmentarzu i nie trzeba wzywać medium, żeby się z nią skontaktować.
Droga z Wiżulan do Podbrzezia była… długa, zadziwiające jak może się ciągnąć 10 kilometrów! Po drodze nic. Może ze dwie chaty. I pola. I nic.
A czyja ty jesteś?
Takie pytanie zadała mi sama Krystyna. Bardzo żywa. Chwilę zajęło nam ustalenie, na jakiej gałęzi naszego rodzinnego drzewa siedzimy, ale udało się. Okazało się nawet, że już się kiedyś spotkałyśmy… W drodze powrotnej do jej domu w Wiżulanach, sąsiadka (bardzo pomocna), nie mogła się nacieszyć z tego, że podwieźliśmy ją do sklepu. Ja natomiast nie mogłam się doczekać rozmowy w cztery oczy z moją nową ciocią. Oszczędzę wam miazmatów rodzinnej historii Jurewiczów. Przyjechałam do niej z kilkoma zdjęciami, które dał mi tato. Na jednym z nich jest moja prababka Wincenta, o której nie wiedziałam prawie nic.
– Ciocia Wińcia! – ucieszyła się Krystyna na jej widok.
Na najstarszym zdjęciu, jakie mamy w naszych albumach stoi poważna para. Ciężko stwierdzić ile mają lat, ale zdjęcie zrobiono i wydrukowano na grubej tekturze w 1887 roku. Patrzyłam na nie wielokrotnie w dzieciństwie, zastanawiając się, kim są ci ludzie i dlaczego mamy ich u siebie.
– Toż to babcia Zosia i dziadek Konstanty! – powiedziała Krystyna, wyciągając kolejne albumy. W ciągu tych kilku godzin, które mi minęły w mgnieniu oka, czarno-białe twarze ze zdjęć zyskiwały imiona, osobowość, historie, życia. Przestałam być taka wyrwana z kontekstu.
Drzewo mojej rodziny wypuściło korzenie.
Nagle do drzwi zaczął dobijać się sąsiad Krystyny. Ten sam, który wskazał mi jej dom.
– Co chciałeś?
– Usłyszałem, że tu szukają Jurewiczów. Przecież ja też jestem Jurewicz. Moja matka jest Jurewicz z domu! Do tego momentu już dawno zapomniałam, że byłam nieśmiała i że o mały włos nie weszłam do tego domu.
– Ale wy daleka rodzina! – sprzeczała się ciotka.
– Taka tam daleka! Jurewicz to Jurewicz. – upierał się.
– Ty jesteś Konstantego stryja prawnuk. – przypomniała mu Krystyna.
Przyjrzałam się człowiekowi, który okazał się moim kuzynem. Mieliśmy wspólnego pra-pra-pra-pra dziadka. Żałowałam, że nie miałam więcej czasu, bo jego mama, Sabina z domu Jurewicz też miała podobno wiele do powiedzenia na temat historii rodziny.
Zrozumiałam Mickiewicza
Nie jestem z Bartoszyc i zawsze to wiedziałam. Że to miasto nie może być moim początkiem. Że to tylko koralik na sznurku historii. Zawsze też miałam w sobie taką ssącą tęsknotę, ale nie wiedziałam za czym. Wyjechałam z Polski do Francji i tęskniłam za krajem, ale powroty nie uciszały tego wołania. Wiedziałam, że moja historia i historia mojej rodziny zaczyna się gdzieś indziej.
I na Litwie ta tęsknota ucichła. To znaczy, dopóki nie wyjechałam. A potem zaczęłam tęsknić za Litwą. Jak Mickiewicz.
Mam nadzieję, że temu psu kupiłaś solidne pętko kiełbasy 😉 Gratuluję odnalezienia korzeni 🙂
Piękna sentymentalna podróż. Sama mam czasem tęsknotę za odwiedzeniem stron rodzinnych obojga rodziców. Kiedyś daleki kuzyn z Ameryki odtworzyl jakaś tam część gałęzi ale wciąż jeszcze wiele pozostaje niejasne. Może sama kiedyś się za to wezmę. Piękna podróż i wspaniały opis ( także ten na moim blogu)
Ha! To jesteśmy dwie Litwinki 😉